Kamienny człowiek.
Nie pamiętam dnia, w którym zauważyłam go po raz pierwszy. Właściwie był tam chyba zawsze, rejestrując się w kąciku mojego oka, kiedy przechodziłam przez ulicę codziennie rano w drodze do pracy. Początkowo był tylko kamieniem, szarym blokiem piaskowca zepchniętym z drogi, może spadł z przejeżdżającej ciężarówki, ktoś zepchnął go na pobocze i tak już został. W każdym bądź razie można się tylko domyślać, jak by to było, gdybym w końcu nie zorientowała się, że to nie żaden kamień, a kamienny człowiek. I od tamtego pamiętnego dnia widywałam go codziennie, jeśli tylko świeciło słońce. Pewnie gra światła sprawiała, że stawał się dla mnie widoczny. I oczywiście zastanawiałam się, czy nie zwariowałam, o tak! Nawet bardzo długo. Od razu przypomniało mi się opowiadanie Stevena Kinga „Pole Ackermana” i psychiatra, który dał się w końcu zwieść sile sugestii swojego pacjenta i wpadł w chorobę na tle zaburzeń obsesyjno – kompulsywnych. Więc zanim przyznałam sama przed sobą, że widzę wspomnianego człowieka, długo przyglądałam się szarej bryle przy drodze do mojego domu zastanawiając się, czy tak się to właśnie zaczyna. Miałam naprawdę wiele wątpliwości, niemniej jednak każdego ranka pojawiał się w kąciku mojego oka, aż w końcu zdałam sobie sprawę z jego istnienia.
Zignorowałam go, oczywiście, a i on nie zwracał przecież na mnie najmniejszej uwagi. Zachowywał się tak, jakby cała rzeczywistość nie dotyczyła go w ogóle, ani ludzie, ani tym bardziej przejeżdżające samochody, a przecież siedział na skraju drogi niebezpiecznie blisko pędzących pojazdów. Tylko smutny był jakiś, z całej postaci biła niewysłowiona nostalgia i zaduma tak wielka, ze na jej widok coś boleśnie znajomo kłuło mnie w piersi.
Od tamtego poranka widywałam go codziennie starając się wmawiać sobie, że to tylko wytwór wyobraźni, aczkolwiek zupełnie nieszkodliwy, przynajmniej do momentu zdradzenia się z tą tajemnicą przed kimś twardo stojącym po ziemi. Ale czyż zawsze nie stałam jedną nogą w chmurach? I trzymając się tego przeświadczenia zaczęłam podchodzić najzupełniej normalnie do faktu istnienia kamiennego człowieka. Stał się elementem mojego i tak już mocno oderwanego od rzeczywistości życia. Bo proza prozą, ale nie tylko z konkretów składa się ten świat, bynajmniej nie mój.
Lubiłam mu się przyglądać, choć on nigdy nie odwrócił głowy, by na mnie spojrzeć, ale niejeden raz dostrzegałam jego delikatne ruchy głową na boki, czy zmianę pozycji dłoni. Najczęściej miałam wrażenie, że pochyla głowę coraz niżej i niżej, jak gdyby nie miał już siły jej unosić i stawiać czoła upływowi czasu.
Patrząc się na niego miałam wrażenie, że obserwuję pierwotną historię, która mogła dotyczyć zarówno tego miejsca, jak i całego miasta. Zawsze przywodził mi na myśl naturę i coś swobodnego, co stopniowo ulegało zniszczeniu, stąd pewnie ta jego bezradność. Miałam wrażenie, jak gdyby się poddawał. Jak Shama, staronordycki bóg kamienia, którego w pewnym sensie ów kamienny człowiek mi przypominał. Nie ma to, jak naczytać się książek. A może to właśnie Shama? Ale nie, tamten był o wiele większy, a poza tym tutaj? Absurd, ale myślenie o tego typu absurdach nigdy nie stanowiło dla mnie problemu. Taka już moja natura. I właściwie doszło do tego, że kiedy padał deszcz i kamienny człowiek był niewidoczny, odczuwałam jego brak. Wtedy rzeczywistość była tylko zwykłą, szarą rzeczywistością, pozbawioną pierwiastka tajemniczości. Droga była pusta, przestrzeń zimna, a w sercu rodziły się kolejne wątpliwości, czy oby na pewno jestem normalna. Dobrze byłoby się zwierzyć komuś z faktu jego istnienia, ale jak dotąd nie mogłam się na to zdobyć.
Do dzisiaj było mi to w zasadzie obojętne, a nawet przyjemnie było mieć taką tajemnicę tylko dla siebie, rozkoszować, delektować się nią i wyobrażać sobie własne nadprzyrodzone zdolności...
Do dzisiaj, ponieważ kamienny człowiek spojrzał mi w twarz, a ja stchórzyłam i pobiegłam czym prędzej do pracy, omal nie wpadając pod samochód. Przeraziło mnie to, bo wyobrażenia wyobrażeniami, ale to zaczęło już zdecydowanie wykraczać poza obszary norm nawet dla wyobraźni. To choroba! Masz babo placek! Dopóki wyobrażałaś sobie, że on tam jest, faktycznie czy też nie, wszystko było w porządku, ale kiedy „to” zaczyna wykazywać inicjatywę, już choćby tylko patrząc na ciebie, to już chyba nie jest normalne? Przyjmuje się to za pewien objaw normy u małych dzieci w sytuacji, kiedy wymyślają sobie przyjaciela, ale u dorosłej kobiety?
Nic to, to z pewnością tylko siła sugestii, tak bardzo przyzwyczaiłam się do myśli o kamiennym człowieku, że pewnie stało mi się już zwyczajem wciąż o nim myśleć, a może i wyobrażać sobie jakieś działania z nim związane!
W każdym bądź razie ten poranek nieźle podkopał moją samoświadomość. Zobaczymy jutro, pojutrze, jak się sytuacja rozwinie.
A swoją drogą, kamienny człowiek miał zniewalające spojrzenie! Takie… Właściwie to nie umiałam określić, jakie. Oczy jak dwie przepastne studnie, w które czułam, że im dłużej patrzę, tym głębiej się zapadam. Ktoś powinien ostrzegać przed takimi spojrzeniami. Choć przecież nie było to spojrzenie na miarę Bazyliszka, bo było bardzo miękkie. Ale o czym ja w ogóle myślę, jakie spojrzenie, no przecież coś takiego to tylko ja sobie mogłam wyobrazić, ale tym razem chyba przesadziłam! Suma summarum nagle to wszystko wydało mi się strasznie zabawne i zaczęłam się śmiać sama do siebie, wywołując tym samym szmer zdziwienia znad sąsiednich biurek. Teraz należało się skupić na pracy, żeby jak najszybciej wyrobić się z czekającymi zadaniami, więc w ferworze walki zapomniałam o kamiennym człowieku aż do następnego, sobotniego poranka.
Obudziłam się wcześniej niż zwykle. Pogoda zapowiadała się fantastycznie, choć było jeszcze zimno i przymrozki sięgały do minus pięciu o świcie. Jeszcze nie wiosna, ale już zdecydowanie można było powiedzieć, że zima zaczęła się wycofywać. Ziemia zaczynała ożywać, wypuszczając pierwsze pączki pierwiosnków, a świt barwił niebo na różowo. Pięknie było, więc opatuliłam się kołdrą spoglądając w okno i zaczęłam myśleć o kamiennym człowieku, o tym, jak on spogląda na naszą rzeczywistość, czy zdaje sobie w ogóle sprawę z faktu jej istnienia, czy też zatrzymał się w jakiejś sobie tylko znanej epoce i utkwił w niej ze swą świadomością? Przypomniało mi się, jak na mnie spojrzał i przez ciało przebiegły mnie dreszcze, choć wcale nie nieprzyjemne. Było coś niezwykle sugestywnego w tym wzroku, coś, co mamiło mnie i wciągało w nieprzejednaną otchłań, docierając do zakamarków duszy bardzo podatnych na takie bodźce, docierające do czegoś, co odzywało się we mnie własnym, pierwotnym echem. Może rzeczywiście oszalałam, ale nie chciałam, nie potrafiłam się oprzeć myśli o niezwykłej postaci, która każdego dnia siedziała samotnie na skraju pobocza i dumała o własnej egzystencji. Było to na tyle silne uczucie, na tyle irytujące i jednocześnie dręczące, że w jednej chwili wyskoczyłam z łóżka i postanowiłam pójść i przekonać się, czy on rzeczywiście tam siedzi. Pogoda sprzyjała. Może zauważę kogoś innego, kto też uporczywie przygląda się temu miejscu, jak ja? Choć na myśl o tym poczułam lekkie ukłucie zazdrości, chciałam bowiem, aby to była tylko moja tajemnica, moje szaleństwo! Skoro już muszę być szalona, to niech to będzie efektem mojego własnego działania, bez współudziału innych osób!
Ubrałam się błyskawicznie w dres, wciągnęłam czapkę na głowę, zawinęłam w sportową, ocieplaną kurtkę i wymknęłam się z domu w mróz. Na dworze powietrze pachniało upajająco wiosną. Przemknęłam między budynkami, tym razem od drugiej strony, bo może to faktycznie tylko gra światła, a ja jak zwykle dałam się ponieść? Przecisnęłam się przez krzaki i trudno nawet powiedzieć, żebym zachowywała ciszę, skoro wszystko szeleściło pod butami, a gałęzie wczepiały się w moje rozpuszczone włosy… Ale tylko w ten sposób mogłam zerknąć z drugiej strony na kamień, czy czymkolwiek to było. Przedarłam się przez gąszcz i wystawiłam wreszcie głowę zza krzaka. Natychmiast śmignęła mi przed twarzą ciężarówka, wzbudzając pędem tuman kurzu z drogi, który dostał mi się do oczu. Musiałam dłuższą chwilę je trzeć, by odzyskać zdolność widzenia. Otworzyłam je w końcu i cofnęłam się gwałtownie, ponieważ on siedział na odległość wyciągnięcia ręki ode mnie! Nie mogłam uwierzyć!
Był o wiele większy, niż początkowo sądziłam, był… monumentalny? Przypomniały mi się kaplice cmentarne z epitafiami. Czarno-szary, omszały kamień, nasiąknięty zmarzniętą wilgocią, aż chciałoby się wyciągnąć rękę i go dotknąć, by poczuć pod opuszkami palców historię, której jest świadectwem. I już, już miałam to zrobić, gdy on odwrócił głowę w moją stronę i na mnie spojrzał. Nie dałam rady znieść kolejny raz tego spojrzenia i z krzykiem szarpnęłam całym ciałem wstecz i runęłam głową w dół z pagórka. To było wstrząsające przeżycie, nie tyle sam upadek, co spojrzenie kamiennemu człowiekowi w oczy z takiego bliska! Spodziewałam się nawet jakiejś większej reakcji, że zerwie się na równe nogi, wyciągnie rękę w moim kierunku, rozprostuje twarde, kamienne palce i wskazując na mnie zacznie wstawać, i schodzić powoli w moim kierunku… I już nieomal zrywałam się z krzykiem z ziemi, biorąc nogi za pas, gdy zauważyłam, że on wrócił do swojej poprzedniej pozycji. Wyraźnie widziałam go między nagimi jeszcze gałęziami. Naprawdę nie wiem, dlaczego nie dostrzegłam go nigdy wcześniej. To zdumiewające, tylko co z tym fantem teraz zrobić? Nie ma siły, żebym w końcu komuś o tym nie powiedziała, ale z drugiej strony skoro nie widzi go nikt inny, chociaż tego nie mogę być pewna… To wyjdzie na to, że mam halucynacje, zwariowałam jak nic! Nie ma przecież żadnego rozsądnego wytłumaczenia, że widzę tego kamiennego człowieka. Skonsternowana odwróciłam się w stronę domu. To wszystko nie ma przecież najmniejszego sensu. Wypadałoby chyba zagadać? No tak, idiotka wytarzana w śniegu o świcie, stojąca w niedozwolonym miejscu przy drodze i gadająca do kamienia! To ci dopiero sensacja, opisana na forum! Przynajmniej ironia mnie nie opuszcza! Zegar na ratuszu wybił godzinę siódmą, a więc zajęło mi to zaledwie – albo aż – pół godziny!
- Pani! Pani kochana, tak, tak, właśnie pani! – dobiegło moich uszu, więc szybko się odwróciłam i zobaczyłam mężczyznę, który machał ręką w moim kierunku.
- Zaczekaj no pani! – wołał, a kiedy podszedł bliżej, zorientowałam się, że to sąsiad spod czwórki.
- Co tez pani wyprawia z samego rana w tym śniegu? Zabić się pani chciała? – No tak! Mogłam się spodziewać, że ktoś nadejdzie, przecież dla niektórych godzina siódma rano to norma, by wyjść do sklepu po zakupy, choćby to była sobota! I co ja mu teraz powiem?
- Eee… Dzień dobry! Portfel zgubiłam, rozumie pan…
- Tutaj, w tych krzakach przy drodze?
- Hmm… Widzi pan, sprawdzam każda ewentualność, mógł ktoś przecież wyrzucić, choćby właśnie w te krzaki, nie było dużo pieniędzy, ale dokumenty, rozumie pan… - dukałam, czerwieniąc się ze wstydu za te kłamstwa, ale przecież nie mogłam powiedzieć, że wyglądałam kamiennego człowieka, co siedzi przy drodze.
- No to może ja popatrzę. Rozumie sąsiadka, jak ktoś chce bardzo znaleźć, to nie może. Zajrzę tam.
- Nie, nie! – krzyknęłam – już patrzyłam, dwa razy – wciąż obawiałam się, że ktoś też mógłby zauważyć kamiennego człowieka, choć to było zupełnie irracjonalne. Ale też nie mogłam zawołać, by uważał, bo on tam siedzi.
- Naprawdę, właściwie to szukam już bez celu, nic to, zrobi się nowe dokumenty, tylko karty muszę zastrzec…
- Niech się pani nie martwi, zmobilizuję innych sąsiadów do szukania, może ktoś coś widział, znalazł?
- Tak… to znaczy nie ma chyba takiej potrzeby – zwijałam się wewnątrz siebie, że cała klatka będzie szukać mojego portfela, który najnormalniej w świecie leżał sobie w torebce w domu.
- Niech pani nie protestuje, wszyscy dobrze rozumieją, jakie mogą z tego wyniknąć kłopoty. Trochę integracji nam nie zaszkodzi!
- Dziękuję bardzo… To ja już lecę, bo zimno, zmarzłam!
- To proszę ciepłej herbatki się napić, i koniecznie z cytryną! – krzyknął jeszcze za mną sąsiad, a ja tymczasem mknęłam już po schodach do domu, kompletnie rozstrojona.
To ci dopiero historia! Sama nie wiedziałam już, co o tym wszystkim myśleć! Dobrze, że była sobota, nie musiałam pędzić do pracy, tylko mogłam spokojnie usiąść i zastanowić nad tym, co się ostatnio ze mną dzieje. Włączyłam Internet i wrzuciłam w wyszukiwarkę hasło: „kamienny człowiek”. Wyników mnóstwo, ale niemal wszystko pochodziło z najprzeróżniejszych for internetowych, więc po półgodzinnym szukaniu dałam sobie spokój. Może powinnam patrzeć pod zaburzeniami wzrokowymi i halucynacjami? Jakoś jednak nie umiałam się na to zdobyć. Jeszcze nie teraz.
Noc była koszmarna, przewracałam się z boku na bok i wszystko mnie niemiłosiernie bolało, a poduszka była twarda jak kamień. Przysypiałam, by po chwili przebudzać się z bardzo dziwnym uczuciem niepokoju w całym ciele. W końcu usiadłam na łóżku i spojrzałam na zegarek. Było pięć po drugiej w nocy. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam księżyc w pełni. Pewnie dlatego spałam tak niespokojnie, przemknęło mi przez myśl, choć przecież nigdy wcześniej nie zauważyłam u siebie takiej zależności. O ile tylko nie byłam chora, sypiałam bardzo dobrze. Podeszłam do okna i wyjrzałam przez nie. Niestety, z tej strony nie było widać miejsca, w którym zwykł siadywać kamienny człowiek. Ciekawe, czy podczas pełni też staje się widoczny? Czułam, jak z chwili na chwilę narasta we mnie niepokój. Coś wewnątrz mnie kazało mi wyjść z domu i iść sprawdzić, czy on tam jest. To było silniejsze ode mnie i nawet nie zorientowałam się, że już wciągałam na siebie ubranie i buty, by wyjść. Kompletne szaleństwo, ale nie umiałam mu się oprzeć. Wyszłam po cichutku z domu, zupełnie nieświadomie starając się zachować jak największą ciszę, a przecież mieszkałam zupełnie sama. Zbiegłam niemal po schodach i poszłam tą samą drogą, co wczoraj. A on tam po prostu był, stał, rozglądając się na boki. Zatrzymałam się i patrzyłam na niego w milczeniu z uczuciem, że to, co się zaraz stanie, będzie nieuchronne, a ja jestem gotowa poddać się wydarzeniom całkowicie. Kamienny człowiek był imponujący, choć miał na sobie widoczne znaki upływającego, nie oszczędzającego nikogo czasu. Nawet jego, bo przecież wiedziałam, że to nie jest ani żadna zwykła postać, ani żadne znane mi stworzenie. O takich rzeczach można przeczytać tylko w książkach, a ja naczytałam się ich wystarczająco wiele, i wystarczająco mocno mnie zafascynowały, bym nie czuła teraz, że dzieje się coś niezwykłego. Pal licho zdrowy rozsądek, pal licho utratę zmysłów, dla czegoś takiego warto było żyć! Myśli przemykały mi przez głowę w zastraszającym tempie i drżałam w oczekiwaniu, kiedy jego spojrzenie zatrzyma się na mojej postaci. Wiedziałam, że to się zaraz stanie i że odczuję to niezwykle intensywnie niezależnie od tego, że dzieliły nas zwykłe krzaki. Ten trans pochłonął mnie całkowicie i wtedy kamienny człowiek spojrzał mi w oczy po raz trzeci w moim życiu.
Nie czułam chłodu, kiedy ktoś szarpał mnie za ramię, czułam tylko, że leżę na czymś twardym. Podłoga? Nie byłam w stanie jasno myśleć, głowa mi pulsowała. Oczy nie chciały się otworzyć.
- Szybko! Owińcie ją i na nosze! – słyszałam głosy wokół siebie, czułam ruch powietrza na twarzy, kiedy ktoś mnie unosił i kiedy złożono mnie na noszach. Wszystko było mi dziwnie obojętne, słyszałam, jak chyba sąsiadka, pani Zuzia wykrzykuje w niebiosa do wszystkich świętych z przejęcia, a ja nawet nie wiedziałam, gdzie się znajduję.
- Jest w stanie hipotermii – stwierdził jakiś głos i znów popadłam w stan nieświadomości.
Sen był piękny. Widziałam piękne, zielone lasy, drzewa tak potężne i wielkie, jakich dzisiaj normalnie już nie ma. Jak z epickich baśni. Pagórkowaty teren rozciągał się aż po horyzont, przesycony zapachem traw, ziemi i kwiatów. W uszach rozbrzmiewały serenady ptaków i czuć było niemal tę pierwotną siłę, za sprawą której powstaje tak cudowna natura. Wciągałam w siebie zapachy pełną piersią, sycąc się nimi i nie mogąc się nasycić. Chciałabym nigdy nie opuszczać tej krainy. Ale sen nagle się skończył. Coś wyrwało mnie ze snu.
- O, obudziła się pani – zobaczyłam przed sobą mężczyznę w średnim wieku, dość przystojnego. – Mnóstwo ludzi martwiło się o panią, niestety nie udało się nam skontaktować z nikim z rodziny. Jest pani sama?
- Sama? – Powtórzyłam za nim, nic nie rozumiejąc i rozejrzałam się bezradnie po sali. Gdzie ja właściwie – u licha – jestem? W szpitalu?
- Pytam, czy nie ma pani żadnej rodziny?
- Rodziny? – wciąż nie mogłam dojść do siebie. Facet mógłby równie dobrze mówić po chińsku. Ale chyba zauważył, że nie za bardzo kontaktuję, bo powiedział:
- Jest pani w szpitalu, sąsiedzi znaleźli panią przedwczoraj z samego rana na podwórku, nieprzytomną i zadzwonili po pogotowie. Miała pani hipotermię i stwierdziliśmy wstrząśnienie mózgu. Czy pamięta pani, co się stało?
Nie, nic nie pamiętałam, tylko wciąż miałam przed oczami tamten las. Tamten las i coś jeszcze… czego nie mogłam sobie przypomnieć. Ale to było coś bardzo ważnego. Byłam jednak potwornie śpiąca i czułam niemiłosierne pulsowanie w głowie. Chciałam zasnąć, niechże więc ten lekarz już sobie pójdzie i da mi spokój…
- Dobrze, widzę, że pani wciąż jeszcze chyba nie doszła do siebie. Proszę spróbować zasnąć, a ja zajrzę do pani później. W razie czego proszę zadzwonić po pielęgniarkę, o, tutaj ma pani dzwonek Może później poczuje się pani lepiej.
Wyszedł, a ja leżałam skołowana wpatrując się w ślad za nim. Gdyby nie to, że rzeczywiście czułam się nietęgo, spróbowałabym zastanowić się, co się właściwie stało, ale myślami wciąż wracałam do snu o drzewach i do czegoś, co wciąż jeszcze próbowało pozostać ukryte w mojej świadomości.
Nie wiem, co ponownie wyrwało mnie ze snu. Z trudem usiłowałam otworzyć oczy, ale powieki były bardzo ciężkie, zupełnie jak gdyby były z kamienia. Dziwne, niepokojące uczucie narastało wewnątrz mnie i było mi bardzo zimno. Poruszyłam rękoma w poszukiwaniu punktu zaczepienia i z trudem uniosłam się do pozycji siedzącej. Rozejrzałam się wkoło nie mogąc zrozumieć, gdzie jestem. Siedziałam na zmrożonej ziemi, stąd zimno przenikające moje ciało. Podniosłam się na równe nogi czując potworny ból głowy. Chyba jeszcze nie doszłam do siebie. Ale gdzie ja właściwie byłam? Otoczenie wyglądało jak las. Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiałam. Zaczęłam się przedzierać przez krzaki w nadziei, że zaraz wyjdę z tego lasu, bo już porządnie zmarzłam i zaczynałam się robić głodna. I może ktoś wytłumaczy mi wreszcie, co się tutaj właściwie dzieje? Po głowie krążyło mi tysiąc pytań, gdy odgarniałam gałęzie, żeby nie podrapały mi twarzy. Nagle usłyszałam jakieś głosy i zupełnie odruchowo skuliłam się za krzakiem, który wcale mnie nie osłaniał przed nikim, ponieważ nie było na nim liści. Przed sobą miałam polanę, a zaraz za nią rozciągał się szerszy widok. Wyglądało na to, że doszłam do skraju lasu, na którym grupka ludzi ubranych w dziwne okrycia żywo o czymś dyskutowała. Niestety byłam za daleko, by móc usłyszeć ich słowa, ale za chwilę wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Jeden z mężczyzn uniósł w górę kij, który wyglądał jak dzida i wykrzykując na głos jakieś obco brzmiące słowa wziął zamach, i z całej siły wbił oszczep w twardą ziemię. Zapadła niesamowita cisza, a po chwili usłyszałam, jak z głębi ziemi dobywa się coś jakby westchnienie, głuchy odgłos i na moich oczach powstała fala powietrza wypływająca z miejsca, w które wbito oszczep. Rozchodziła się ona płynnie coraz szerzej, aż w końcu okrąg powiększył się i dotknął moich stóp. Poczułam, jakby prąd przeszedł mi przez ciało i z ust wydobył mi się jęk. Zamknęłam oczy. Pod powiekami ujrzałam ostry i palący błysk światła. Z drzew zerwały się wszystkie ptaki i z głośnym trelem uleciały w kierunku nieba. Poczułam, jak coś mnie przenika i otworzyłam oczy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był oszczep, stał kamienny człowiek, ale ach! Jakże on wyglądał! Był doprawdy imponujący, o niebagatelnej urodzie, a z jego postawy biła niewiarygodna wprost siła. Stałam, zamurowana, gapiąc się na niego z otwartymi oczami, niezdolna do uczynienia jakiegokolwiek ruchu, a on, niepomny na krzątających się wkoło ludzi spojrzał na mnie kolejny raz i znów poczułam, jak tonę w tym spojrzeniu…
- Proszę się obudzić, jedziemy na badania! – mocny, kobiecy głos wyrwał mnie ze snu. Strasznie bolała mnie głowa, jak przy kacu. Szpital, szpital… Kołatało mi w myślach, ale nie bardzo mogłam się skoncentrować. Wciąż miałam uczucie, że coś jest nie tak, że dzieje się coś, czego nie umiem wytłumaczyć. Wjechaliśmy do pomieszczenia, gdzie miano mi wykonać tomograf komputerowy. Może faktycznie jestem na coś chora? Zaczynałam się poważnie niepokoić. Najgorsze, że wciąż nie mogłam sobie niczego przypomnieć, a wiedziałam, że umknęło mi coś niezwykle ważnego. Po rezonansie pielęgniarka odwiozła mnie do sali. Położyłam się, ale nie miałam czasu zastanowić się nad wydarzeniami, bo do pokoju weszła z impetem sąsiadka, która mieszkała naprzeciwko mnie w bloku.
- Dziecko kochane! – wykrzyknęła głośno, jak gdyby miała przed sobą głuchego – jak się czujesz? Wszyscy się o ciebie martwią! Pani Kasia dała ci świeże owoce, a ja upiekłam drożdżówkę. Może chociaż tutaj odkarmisz się, trochę ciała by ci się, dziewczyno, przydało. – gderała. No tak, czego się można było spodziewać po kochanej sąsiadce! Niby wścibska, ale za to bardzo serdeczna. Opowiedziała mi, jak to rano znalazł mnie pan Kaziu na śniegu, jak wezwał pogotowie, zmobilizował sąsiadów do pomocy, opieki nad mieszkaniem i jak wspólnie snuli teorie o tym, czy mnie ktoś napadł, dlaczego nie wzywałam pomocy… Na szczęście kobieta nie zwracała uwagi, że słuchałam jej tylko jednym uchem.
Nagle krew uderzyła mi do głowy! Wiem! Jak mogłam zapomnieć o kamiennym człowieku? I ten sen! Miałam ochotę wyskoczyć z łóżka i pobiec pod dom przekonać się, czy to wszystko prawda… A może jednak nie? W jednej chwili cała moja ekscytacja opadła, a jej miejsce zajęły wątpliwości. A jeśli to naprawdę jakaś choroba, paranoja? Zrobiło mi się nieprzyjemnie i chyba uczucie to uwidoczniło się na mojej twarzy, bo pani Róża przerwała monolog na temat zbliżających się wiosennych porządków, przyłożyła mi rękę do czoła i zapytała z troską:
- Dobrze się czujesz? – postanowiłam wykorzystać sposobność pozbycia się jej i przemyślenia wszystkiego od nowa, więc odrzekłam, zresztą zgodnie z prawdą:
- Nie. Bardzo boli mnie głowa i czuję się zmęczona.
- W takim razie kładź się, zaśnij, a ja przyjdę do ciebie jutro.
Poklepała mnie po policzku, powtórzyła, że wszyscy na mnie czekają i wyszła. Zamknęłam oczy i spróbowałam przypomnieć sobie wszystko od początku.
Widzę kamiennego człowieka, którego nie widzi nikt inny.
Nie znajduję o takim zjawisku żadnych informacji w Internecie.
Kamienny człowiek widzi mnie.
Każde spojrzenie kamiennego człowieka jest niezwykłym, niewytłumaczalnym doświadczeniem.
Zachowuję się zupełnie irracjonalnie od momentu, kiedy ujrzałam go po raz pierwszy.
Trafiam przez niego do szpitala.
Śnię o nim.
Paranoja. Jak nic paranoja, halucynacje czy jakkolwiek inaczej to nazwać. Muszę się leczyć! Ciekawe, czy tomograf coś wykaże.
Skuliłam się na boku, na szpitalnym łóżku i zapadłam w sen.
Lecę. Jak wspaniale latać, czuć pęd powietrza na twarzy, upajać się przestrzenią, wyciągając ramiona w geście wolności, zrównać się z ptactwem i czuć pełnię życia! Pode mną rozciągały się wielkie połacie lasu, ale w oddali widziałam już ich kres. W miarę zbliżania się do niego zwalniała prędkość, z którą leciałam, a tor lotu się obniżał. Wylądowałam na skraju lasu, a przede mną rozciągał się widok na niewielką osadę. Okolicę poznałam od razu, to tutaj zrodził się kamienny człowiek, tutaj doświadczyłam siły jego spojrzenia, w które zapadłam się aż po sam brzeg doświadczając emocji wszystkich ludzi stłoczonych wokół niego, wokół miejsca, które miało stać się im domem i ostoją zrodzoną z oczekiwań, z poczucia przynależności do ziemi, chęci zapuszczenia korzeni i ostatecznie z marzeń ludzi, którzy wiele serca, wysiłku i wiary wkładali w budowanie swoich domów. Zrozumiałam teraz, kim był kamienny człowiek. I było wielkim błędem z mojej strony myśleć o nim teraz w ten sposób, mając go przed sobą w całej pełni jego okazałości. W swej naturalnej postaci nie miał w sobie nic z kamienia. Jaśniał wewnętrznym blaskiem czerpiąc siłę z ludzkiej radości i przynależności do miejsca, które stało się dla nich azylem. On był duchem tego miejsca, tych ludzi i tworzącej się osady.
Obserwowałam, jak przechadzał się między niewielkimi, drewnianymi domami. Czułam się tak, jakbym należała w jakiś niewyczuwalny sposób do tej wspólnoty ludzi, których nie znałam. Którzy pochłonięci wykonywaniem najprzeróżniejszych czynności biegali zapracowani między zabudowaniami gospodarczymi. Zupełnie, jakbym cofnęła się w czasie… To było piękne. Spokojna osada, jak mrowisko, pełne pracujących mrówek, dla każdego zawsze znalazło się jakieś zajęcie, ludzie śmiali się, rozmawiali i potrafili wspólnie pracować w pocie czoła. Widziałam, jak w dość dużej odległości od osady mężczyźni zajmują się wyrębem drzew. Pewnie powiększają połacie, bo gleba wydawała się tutaj wyjątkowo urodzajna.
Nagle poczułam dotknięcie w ramię. Drgnęłam gwałtownie, odwróciłam twarz i zauważyłam tuż obok siebie kamiennego człowieka. Kolejny raz spojrzał mi w twarz, spojrzał i znów straciłam świadomość.
Bardzo mocno bolało mnie prawe ramię. Nie mogłam się przewrócić na drugi bok, głowa znowu pulsowała niemiłosiernie. Powoli otworzyłam oczy i dostrzegłam, jak pielęgniarka notuje coś w mojej karcie szpitalnej. Chyba miałam zaniepokojoną minę, bo zwróciła się do mnie:
- Ma pani bardzo wysoką gorączkę, nie wiemy, co jest tego przyczyną, prawdopodobnie grypa, należała się pani na tym mrozie, to i organizm zaprotestował. Na wszelki wypadek lekarz zalecił kolejne badani krwi.
- Acha… - powiedziałam słabym głosem, a pielęgniarka wyszła z sali.
To jednak nie wyjaśniało mojego silnego bólu ramienia. Usiłowałam podwinąć rękaw pidżamy, ale nie mogłam sobie poradzić, usiadłam więc na łóżku i zdjęłam bluzkę. Przysporzyło mi to niemałych cierpień, ale tego, co zobaczyłam, nawet się nie spodziewałam…
Na ramieniu miałam silnie zaczerwieniony odcisk dłoni… dłoni kamiennego człowieka! W mig stanęły mi przed oczami wszystkie opowieści o upiorach, których się naczytałam jeszcze nie tak dawno temu. Piętno – pomyślałam. To piętno, jeśli dotknie cię upiór, to zostawi na tobie swoje piętno i umrzesz… I ja naprawdę w to uwierzyłam. Coś boleśnie ścisnęło mnie w gardle i poczułam naprawdę silny lęk. W co ja się wplątałam? Jak to wszystko jest możliwe? Usiłowałam pojąć, ale nie umiałam, i zaczęłam płakać. Czułam się całkowicie bezradna. Naprawdę muszę z kimś porozmawiać!
Mijały minuty, a ja nie mogłam się zdecydować, do kogo powinnam zadzwonić w tej sprawie. Nie miałam rodziców ani nawet rodzeństwa. Miałam jedną przyjaciółkę i kilka koleżanek, ale ostatnio utrzymywałyśmy ze sobą dość luźne kontakty. Naprawdę nie miałam nikogo, komu mogłabym się zwierzyć! Czy powinnam poprosić o pomoc psychologa? Czułam taki mętlik w głowie. Popołudnie w szpitalu ciągnęło się niemiłosiernie, a ręka bolała mnie bardzo dotkliwie. Za oknem świeciło słońce, ale nie miałam siły wstawać z łóżka i patrzeć na spieszących w różnych kierunkach ludzi. To ponad moje siły. Oni, tacy rzeczywiści, prozaiczni, gdzie ja z tym wszystkim pośród nich? Gdzie było w takim razie moje miejsce? A jeśli rzeczywiście w domu wariatów? To była przerażająca myśl, starałam się więc opanować chociaż trochę, utrzymać resztki nerwów na wodzy. I kiedy tak wpatrywałam się od dłuższego czasu w okno, zorientowałam się, że w pokoju robi się coraz ciemniej. Dziwne, chyba nie patrzyłam się przez okno aż do wieczora? Aż tak bardzo nie mogłam stracić poczucia czasu! A może to cos ze wzrokiem? Nie, tego już by było zbyt wiele! Ale niestety, faktycznie coraz mniej widziałam, zacierały się nawet kontury otaczających mnie przedmiotów. O Boże! Ja ślepnę! Zaczynałam panikować, gdy nagle usłyszałam obok siebie głos:
- On cię potrzebuje.
Zamarłam. Ten głos był tak miękki, a jednocześnie ostry, że poczułam, jak z wrażenia unoszą mi się włoski na rękach i nogach. Powietrze w sali było bardzo gęste, ale nie miałam trudności w oddychaniu. Czułam się natomiast tak, jakbym zanurzyła się w bardzo gęstej mazi. W głowie pulsowało. Napięłam mięśnie do granic wytrzymałości oczekując na kolejne słowa tajemniczej postaci, ale nic więcej nie nastąpiło. Starałam się oddychać bezgłośnie, ale zorientowałam się, że powoli odzyskuję zdolność widzenia. Wszystko wracało do normy.
Nie, więcej już chyba nie wytrzymam. Wstałam z łóżka, drżącymi dłońmi odszukałam w szafce ubranie, które oddała mi pielęgniarka, włożyłam na siebie i na drżących nogach podeszłam do drzwi, modląc się w duchu, by nie spotkać nikogo za drzwiami. Wychyliłam głowę za drzwi i nie dostrzegłszy nikogo, wyślizgnęłam się z pokoju. Na korytarzu panowała cisza, więc pospieszyłam wzdłuż ściany w stronę, jak mi się zdawało, drzwi. Musiałam co chwila przystawać i podpierać się o ścianę, bo rzeczywiście nie było ze mną najciekawiej, a dodatku ta ręka…
Dobrnęłam do schodów i udało mi się wymknąć ze szpitala. Poczułam irracjonalność tej sytuacji. Uciekam jak kryminalistka! Mimo wszystko uśmiechnęłam się pod nosem. Na szczęście szpital nie był daleko od domu, choć pokonanie tej drogi zajęło mi sporo czasu. Na uginających się pode mną nogach dobrnęłam do klatki schodowej, jeszcze tylko na 3 piętro i z głowy… Czułam, że zalewają mnie siódme poty.
- O! Pani Beatka! To wypuścili już panią ze szpitala?
Pani Zosia schodziła właśnie schodami w dół, pewnie po zakupy i porcję codziennych ploteczek… To i będzie miała kolejną, mnie – pomyślałam.
- Dzień dobry, tak, wypuścili… - wydukałam z wysiłkiem, a pani Zosia bacznie mi się przyjrzała.
- No, Złotko, nie wyglądasz wcale za dobrze. Mogli cię tam jeszcze trochę potrzymać – wyraziła własne wątpliwości.
- To tylko osłabienie, za kilka dni wszystko wróci do normy – powiedziałam, siląc się na uśmiech, choć w rzeczywistości miałam wrażenie, że zaraz zemdleję.
- Mam nadzieję, ale gdybyś czegoś potrzebowała, kochanieńka, to nie obawiaj się wpaść! – dodała.
- Będę pamiętała – obiecałam, i zaczęłam się wspinać po schodach. Że też nie zrobili tutaj windy, ile bym za nią teraz dała! Czułam, że coś wewnętrznie mnie popędza. W końcu wspięłam się na moje piętro i niezgrabnymi rękami otworzyłam zamek w drzwiach.
Przekroczyłam próg i zamarłam. W mieszkaniu panował nieopisany chaos, wszędzie pełno gałęzi drzew, a wszystkie moje piękne doniczkowe kwiaty przeszły dziwną mutację, rozrosły się do niewyobrażalnych rozmiarów, tworząc prawdziwy gąszcz… Powoli zaczynało mnie ogarniać przerażenie. Co tu się właściwie dzieje? Miałam ochotę wybiec stąd krzykiem, ale coś podświadomie mnie powstrzymywało. Czułam, jak narasta we mnie gorączka. Przebrnęłam przez przedpokój i weszłam do sypialni z nadzieją, że jakimś cudem ocalał komputer, ponieważ pilnie musiałam sprawdzić coś w Internecie. Na szczęście sprzęt stał na swoim miejscu, nietknięty. Ciekawe, czy jest prąd, pomyślałam, włączając wtyczkę od laptopa do gniazdka.